No to – po czterech latach przerwy – znów pojechałem na OFF Festival. Co prawda tylko na jeden dzień, ale za to dzień napakowany po brzegi znakomicie rokującymi koncertami. Czy rokowania okazały się trafne?

„To był mój pierwszy OFF Festival. I na pewno nie ostatni. Bo to – po prostu – świetny festiwal jest” – tak zacząłem moją relację z OFF-a w 2018 roku. Nie sądziłem, że na kolejną będę musiał czekać aż 4 lata. Do wyjazdu szykowałem się już w 2020 roku, gdy byłem jednym z twórców zaangażowanych w inicjatywę OFF MINE.

Kilka moich tekstów napisanych z tej okazji wpadło do specjalnie stworzonej zakładki na stronie festiwalu. Dziś już jej niestety nie ma, więc nie podlinkuję Wam tamtych artykułów. Ostała się tylko playlista na Spotify z wybranymi przeze mnie topowymi numerami A.D. 2020.

Co się wydarzyło w 2020 roku, nie trzeba nikomu przypominać. Co w 2021, również. Dopiero tegorocznego lata OFF powrócił w pełnej krasie, więc i mnie nie mogło tu zabraknąć. Tym razem był to szybki, jednodniowy strzał, ale mój prywatny line-up na niedzielę pękał w szwach.

Młodzi zdolni rzeczywiście są zdolni

Zacząłem od koncertu asthmy na scenie eksperymentalnej. Tak, jak się spodziewałem, było dość nietuzinkowo jak na rapowy występ, który momentami bardziej przypominał punkowy gig. Pogo pod sceną, zaangażowane społecznie i politycznie hasła padające ze sceny, charyzmatyczny i nawijający ze staroszkolnym sznytem – choć jest przecież bardzo młody – wykonawca. W pewnym momencie asthma pozbył się efektownego, czerwonego kombinezonu (rzeczywiście w namiocie było duszno) i resztę koncertu zagrał w… w samych majtkach. Ach, ta dzisiejsza młodzież;) Podsumowując: bardzo oryginalny i po prostu dobry występ.

Stamtąd pędem pognałem na przeciwległy kraniec terenu festiwalu, gdzie do wyjścia na scenę szykowała się Dziarma. Tu – lojalnie uprzedzam – obiektywny nie będę, bo fanem Agaty jestem od czasu, gdy jako młodziutka nastolatka występowała w X Factorze. Już wówczas wyczułem u niej ogromny talent i bardzo się cieszę, że po kilkuletnim szukaniu swojej artystycznej drogi, dziś jest wiodącym damskim głosem na polskiej, rapowej scenie.

Co tu dużo mówić, na jej koncercie bawiłem się znakomicie – momentami było bardzo nastrojowo, by nie powiedzieć lirycznie, momentami ostro, energetycznie i bezkompromisowo, a momentami zmysłowo i wręcz erotycznie. Występ Dziarmy to doskonała emanacja popularnego hasła, że każda kobieta ma wiele twarzy. Piękny, choć kameralny (pewnie ze względu na to, że w tym samym czasie na scenie głównej szalał Bedoes) gig.

Central Cee, czyli UK rap at its finest

Po krótkiej przerwie na uzupełnienie płynów, przyszedł czas na clou niedzielnego programu, czyli koncert Central Cee na głównej. Od dłuższego czasu mam mocną zajawkę na brytyjskie brzmienia z okolic rapu, grime’u i drillu, a londyński gracz plasuje się w mojej ścisłej topce. Gdy zatem tylko dowiedziałem się, że będzie w tym roku na OFF-ie, przesądzone było, że i ja się tu zamelduję.

Anglik zagrał krótko (w okolicach 40 minut), ale przekrojowo – były i numery z debiutanckiego mikstejpu „Wild West”, i hity z tegorocznego „23”, a całość zwieńczył najnowszy, świetny kawałek „Doja”. Londyńczyk nawija z werwą, ma świetny kontakt z publiką (ciekawe, co tam się działo, gdy pod koniec koncertu zszedł ze sceny do ludzi z pierwszych rzędów;)), a przy jego kawałkach nie sposób przynajmniej nie podrygiwać. Oczekiwania spełnione, choć niedosyt pozostał, bo liczyłem, że chociaż do pełnej godziny dociągnie. Niemniej, warto było przyjechać do Katowic choćby tylko na jego występ.

A co tam poza rapem?

Około godziny 20 z minutami w zasadzie mogłem wrócić do hotelu, bo zobaczyłem wszystkie najważniejsze koncerty. Ale oczywiście nie wróciłem – chciałem jednodniowy pobyt na OFF-ie wycisnąć do granic. Po występie Central Cee, posłuchałem przez chwilę Ewy Sad, a potem udałem się do namiotu, gdzie swój gig zaczynał kolejny londyńczyk – Kamaal Williams. Nie znałem wcześniej twórczości tego pana, ale bardzo pozytywnie mnie zaskoczył – mieszanka jazzu, keyboardów i sporej dawki improwizacji okazała się zaiste wybuchowa, dając efekt w postaci koncertu, który na długo zostanie w mojej pamięci. Świetna robota!

Po Williamsie załapałem się na końcówkę koncertu Papa Dance (obserwowanego przeze mnie z bezpiecznej odległości, jaka dzieli strefę gastro od sceny głównej) – nie czarujmy się, to kompletnie nie moja bajka, więc nie będę tu na dłużej się zatrzymywał. Potem planowałem iść na shygirl, której występ miał być jednym z jaśniejszych punktów niedzielnego line-upu, ale artystka w ostatniej chwili swój koncert odwołała. Szkoda.

Trochę z braku laku trafiłem więc na scenę eksperymentalną, gdzie grała keiyaA. Cóż, było zaiste eksperymentalnie… Nie odbieram pochodzącej z Chicago wokalistce talentu, ale jej połączenie soulu, jazzu i momentami dość dziwacznej elektroniki do mnie nie przemówiło. Dość szybko wróciłem na z góry upatrzone pozycje w strefie gastronomicznej, gdzie gorącą kawą ratowałem się przed przenikliwym zimnem, które po zmroku wdarło się do Doliny Trzech Stawów.

Tak doczekałem do METRONOMY. Z tego, co zaobserwowałem, ludzie bawili się przednio. Ja mniej. Raz, że muzyka kolektywu zupełnie mnie nie „grzeje”, dwa, że zaczynałem mieć już pierwsze symptomy hipotermii (czemu trudno się dziwić, zważywszy, że na OFF-a wybrałem się w krótkich spodenkach i z cieniutką kurtką w ręce).

Z bólem serca i skostniałymi dłońmi, parę minut po północy, opuściłem teren festiwalu. Strasznie żałuję, że nie dotrwałem do DJ-a Seinfelda, bo bardzo chciałem posłuchać i zobaczyć set szwedzkiego producenta. Obawiam się jednak, że po 1 w nocy, kiedy zaczynał grać, mógłbym już z zimna i tak nie być w stanie ruszać żadną kończyną. Więc i tak bym raczej nie potańczył;)

Reasumując: wyjazd na OFF-a zaliczam do więcej niż udanych, było krótko, ale bardzo intensywnie i z potężną dawką świetnej muzyki. To co, widzimy się za rok?

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *