Takie spostrzeżenie: jeszcze kilka miesięcy wydawało mi się, że EP-ki odeszły do lamusa. Że raperom już nie chce się nagrywać krótkich, niespełna 30-minutowych albumów (gdzie te czasy, gdy wychodziły takie klasyki jak „Najebawszy” Smarka czy „Gorączka w Parku Igieł” Jimsona?), że normalne LP łatwiej jest sprzedać (bo jak mam wydać 3 dychy na płytę z 6 albo 16 kawałkami, to zawsze wybiorę to drugie, c’nie?), że lepiej przez dwa lata dopieszczać jeden materiał niż co pół roku rzucać coś krótszego, ale za to świeższego.

A tu ch… zonk. Bo gdy myślę o najlepszych wydawnictwach pierwszego półrocza 2015 roku w polskim rapie, to myślę w zasadzie o samych EP-kach. Jasne, były świetne długogrające krążki – kapitalne Dwa Sławy, bardzo mocne „Nowe Rzeczy” od KęKiego, więcej niż solidne pozycje od Rasmentalismu, VNM’a czy Małolata. Niemniej jednak to składające się z kilku numerów, zazwyczaj wydawane w drugim obiegu albumy najdłużej gościły w moich słuchawkach i najczęściej do nich wracam.

Najpierw zawładnął mną Taco Hemingway, który co prawda wypuścił „Trójkąt warszawski” pod sam koniec zeszłego roku, ale ja płytę poznałem w styczniu, więc traktuję ją jako tegoroczne wydawnictwo. O tym mini-arcydziele już się rozpisywałem, więc teraz dodam tylko, że na dniach powinniśmy dostać od niego drugie EP, zatytułowane „Umowa o Dzieło”, a pierwszy singiel każe sądzić, że będzie naprawdę dobrze.

PS. Przy moim poprzednim wpisie o Taco, życzyłem mu większego fejmu. I chyba się spełniło, bo chłopak zagra na Open’erze, zauważył go Asfalt Records, propsy słały największe tuzy polskiego rapu (z Pezetem i Eldo na czele), a liczba fanów na FB wzrosła kilkukrotnie. I super!

Wczesną wiosną (a może późną zimą?) świeżą EP-ką uraczył nas Jot, weteran wrocławskiej sceny. Dla mnie to jeden z najlepszych, a jednocześnie najbardziej niedocenianych MC w kraju, bo jak patrzę na liczbę wyświetleń utworów z BHPep to ogarnia mnie żałość. Nosz kurwa, jak to możliwe?! A w sumie… to chyba możliwe, bo sam Jot przyznał kiedyś w wywiadzie, który robiłem z nim dla mojego macierzystego portalu, że zawsze bardziej zależało mu na procesie twórczym niż na promocji.

Na szczęście Jurek nie spełnił swojej obietnicy ze wspomnianej wyżej rozmowy i nie skończył z rapem. Rzuca za to co jakiś czas luźne numery niezmiennie trzymające wysoki poziom, wcielając każdorazowo w życie dewizę Warszafskiego Deszczu, że to ma pływać, to ma głową kiwać…Bo Jot to właściciel jednego z lepszych flow w kraju, który wie, jak robić bujający, czerpiący wszystko, co najlepsze ze spuścizny choćby kolektywu Native Tongues, rap. Ja jego nagrywki kupuję w ciemno, a od poniższego kawałka nie mogłem uwolnić się przez dłuższy czas.

Później, jakoś w kwietniu, zostałem totalnie, nie bójmy się użyć tego słowa, wypierdolony z butów przez Wudoe.

Szczerze, nie spodziewałem się, że W.E.N.A. nagra jeszcze kiedyś materiał, który będzie w stanie mnie porwać. Po dwóch poprawnych do bólu, nienagannych technicznie i starannie wyprodukowanych, ale jednocześnie miałkich i nudnych do porzygu albumach wydanych pod egidą Aptaun Records, straciłem wiarę, że gość, który na swoim debiutanckim LP „Wyższe dobro” charyzmą i skurwysyństwem w głosie zjadał 90 procent sceny, odzyska kiedyś jaja i pazur.

A tu proszę, Monochromy EP, wyprodukowane przez Quiza (za bity osobny, wieeeelki props!), to ten W.E.N.A., którego kiedyś uwielbiałem. Wszystko się zgadza – jest pewność siebie, są emocje i poruszające, osobiste kawałki, jest pierdolnięcie, wzbogacone świetnym warsztatem i wrodzoną muzykalnością rapera. Chapeau bas.

Wychodzi na to, że Wenie na dobre wyszła przeprowadzka z Warszawy do Wrocławia – co mnie, jako rdzennego wrocławianina, nader cieszy. Tu, nie dość, że odzyskał wigor, to jeszcze nawiązał współpracę z ekipą Electro-Acoustic Beat Sessions, czego efektem będzie, mam nadzieję, kapitalna płyta. W sumie to jestem tego pewien przypominając sobie ich wspólne, niesamowite, przyprawiające o dreszcze koncerty w nieistniejących już Puzzlach czy na niedawnym Red Bull Weekenderze w Warszawie i już zacieram ręce na nadchodzący występ na Open’erze.

No i jeszcze ten piękny klip do równie pięknego kawałka.

Później sprawy w swoje ręce wziął Soulpete, czyli obecnie – bez dwóch zdań – jeden z absolutnego topu polskich bitmejkerów. Na przestrzeni bodajże miesiąca dostaliśmy dwie EP-ki sygnowane jego ksywką.

Najpierw Pete puścił producencką „RAW”, na której z jego mocarnymi, wbijającymi w fotel bitami zmierzyli się czołowi polscy MC – zarówno ci o już ugruntowanej pozycji w mainstreamie (Wyga i O.S.T.R.), jak i wieczni undergoundowcy (Laikike1 i Jeżozwierz) czy młodzi gniewni, coraz głośniej upominający się o swoje (Sarius i Quebonafide).

Efekt końcowy jest znakomity. Raperzy wyszli obronną ręką, kładąc w zdecydowanej większości świetne zwrotki, a podkłady – co tu dużo mówić – są klasą samą w sobie, mają to niepodrabialne brzmienie, jakby nie nagrano ich w Lublinie, tylko gdzieś w piwnicy w Detroit, w której unosi się duch J Dilli.

Wreszcie świeżynka, czyli wypuszczony kilka dni temu drugi wspólny album Soulpete’a i Bonsona. Pierwszy BonSoul, nagrany pięć lat temu, zna pewnie garstka, bo obaj panowie stawiali wówczas dziewicze kroki na rap-scenie, ale już wtedy sygnalizowali ogromny potencjał.

Teraz obaj są uznanymi, docenionymi przez słuchaczy graczami, z licznymi sukcesami na koncie, ale chemia wciąż jest ta sama. Bonson w pierwszym kawałku wjeżdża z buta z wersami:

„Pete daje bit, co okrutnie wali w pizdę,
I na taki numer czekasz, jak na Brudne na Wigilię”

I już wiemy, czego się spodziewać. Bonsa uwielbiam od ładnych paru lat i to jeden z trójki moich ulubionych MC, ale odpoczynek od produkcji Matka był mu ewidentnie potrzebny. Nie, żeby dwa zeszłoroczne LP były słabe, co to, to nie, ale dopiero teraz, gdy dostał pełnokrwiste, klasyczne, dalekie od aktualnie panujących trendów i walące prosto w mordę bity Pete’a, odzyskał moc i w pełni rozwinął skrzydła.

A że Damian z płyty na płytę sukcesywnie zalicza progres i bez fałszywej skromności może o sobie mówić „technicznie, kurwa, top 3 w Polsce”, dostaliśmy najlepszy materiał, jaki chłop w życiu nagrał.

Tu nie ma słabego numeru. Tu nawet nie ma słabej linijki, od pierwszych do ostatnich wersów wszystko klei się cudownie. Bonson to już dawno nie smutny, zagubiony w melanżu chłopiec, to facet z krwi i kości, z bagażem doświadczeń, wieloma bliznami i hektolitrami wypitej wódki w żyłach. Swoje przeżył, ma o o czym opowiadać i ma dar do przekazywania tych historii w przykuwający do głośnika sposób.

Nieważne, czy rapuje o najtrudniejszych chwilach w życiu („Gdzie byliście, kurwy, jak nie miałem grosza, a za dwa dni chuj wyłączy prąd, Gdy zdychałem trzeci dzień po prochach i tak bardzo chciałem już by skończyć to, Kiedy byłem metr od Boga, wystarczyło wejść po schodach, ale brakło sił, Lub odwagi, żeby przeholować, więc się pierdol, o nas kurwa nie wiesz nic”), czy o zmarłym przyjacielu („Orzeu patrzy na nas z góry, kurwa, strasznie brak mi brata, Zawsze gdy przechodzę obok jego klatki, wraca, Dlatego wódkę wylewam na beton i ze łzami w oczach patrzę w niebo, elo”), czy o stosunkach damsko-męskich („Mam taki folder z SMS-em, Sorry mała, ale to już niebezpieczne, Mam taki problem, że się męczę, Sorry mała, ale to już niebezpieczne, Takich jak ja jest wielu, a na pewno lepiej znajdziesz, Wiem, że ciężko to zrozumieć, ale nie miej za złe, Kilka spoko chwil to wciąż za mało, nie, nie wpadnę, I nie obrażę się, zrozumiem jak mnie zjebem nazwiesz”), robi to tak, że przechodzą ciarki.

Tym albumem Bonson z Soulpete’em sprzedali solidnego liścia na odmułę reszcie sceny, zwłaszcza tym bezrefleksyjnie podążającym za trendami z USA i pokazali, że w 2015 roku klasyczny rap może wciąż brzmieć świeżo. Dla mnie to jak na razie najlepsza tegoroczna płyta. PiH pewnie by zakrzyknął: TO JEST HIP-HOP!

One Reply to “EP-ki w natarciu, czyli pierwsze półrocze 2015 w polskim rapie”

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *