2018 rok w rapowej pigułce. Najlepsze płyty, największe zawody, najciekawsze odkrycia i zaskakujące powroty. Plus playlista z mnóstwem świetnych numerów.
Tak sobie patrzę na swojego Tidala (to tam – obok odtwarzacza CD w aucie i gramofonu w domu – obecnie koncentruje się moja aktywność muzyczna) i wychodzi na to, że w 2018 roku słuchałem naprawdę wielu rzeczy spoza rapowego kręgu. Widzę tam dużo elektroniki, sporo soulu i R’n’B, a nawet ździebko rocka i jazzu.
Jednak, jako że nazwa bloga zobowiązuje, nie będę się tu wymądrzał i udawał eksperta od muzyki w ogóle, skupię się za to na szczególe, czyli hip-hopie i okolicach. Pod tekstem znajdziecie playlistę z potężna dawką dobrego rapu, zarówno rodzimego, jak i z zagranicy, który światło dzienne ujrzał w ciągu minionych 12 miesięcy. Najlepsze numery z najciekawszych albumów (zasada wciąż ta sama, czyli tylko jeden kawałek z jednego krążka) plus najfajniejsze single z dopiero nadchodzących longplayów czy luźne, niezwiązane z żadnymi wydawnictwami tracki.
A gdybyście mieli ochotę, oprócz posłuchania, także poczytać, co w ostatnim czasie najbardziej przypadło mi do gustu, a co najmocniej rozczarowało, zapraszam do lektury. W przeciwieństwie do playlisty, w poniższym tekście skupiłem się tylko na krajowym podwórku, bo gdybym chciał jeszcze dorzucić podsumowanie roku w zagranicznym hip-hopie, wyszedłby elaborat nie do przebrnięcia. A przecież to i tak ponadnormatywnie długi wpis.
Rok Bonsona… znowu
Równo rok temu popełniłem tekst, który zresztą okazał się najchętniej czytanym artykułem na moim blogu ever, o jakże znamiennym tytule „Rok Bonsona”. Już wtedy spodziewałem się, że w grudniu 2018 mogę mieć problem. Bo z jednej strony trochę głupio, by kolejny rok z rzędu tytułować rokiem tego samego MC, a z drugiej – co, jeśli rzeczywiście tak się zdarzy? No i się zdarzyło.
Choć „Postanawia umrzeć” wyszło na samym początku bieżącego roku, w styczniu, to przez kolejne miesiące nie pojawiło się żadne wydawnictwo, które mogłoby temu albumowi odebrać palmę pierwszeństwa. W recenzji pisałem tak:
To album przełomowy, przenoszący polski rap na jeszcze wyższy poziom (zwłaszcza, jeśli chodzi o poziom emocji i szczerości, połączony z najwyższej próby rapowymi umiejętnościami). To album, o którym będzie się mówić i za 10 miesięcy, i za 10 lat. No i jak na razie to opus magnum Bonsona, ale jestem pewien, że szczeciński MC nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. Co nie zmienia faktu, że nagrywając kolejną płytę, poprzeczkę będzie miał zawieszoną na niebotycznym pułapie. Ale jeśli ktoś miałby ją przeskoczyć, to tylko on.
Cóż, 10 miesięcy od premiery minęło i nadal wszystko się zgadza. Już sam fakt wydania najlepszego rapowego albumu predestynuje Bonsa do tego, by 2018 nazwać jego rokiem. A przecież to nie koniec, bo szczecinianin dorzucił jeszcze kolejny BonSoul, a także Gruz Braders, nagrane wspólnie z Głową PMM i TKZetorem, na obu projektach utrzymując życiową formę. To chyba wszystko jasne, co?
A jeśli nie Bonsona, to czyj?
No dobrze, a gdyby tak się uprzeć, żeby jednak wskazać innego gracza, który zdecydowanie wybijał się na tle konkurencji w trakcie minionych 12 miesięcy? No cóż, tu też pewnie nie wszystkim mój wybór się spodoba, ale obiektywnie rzecz ujmując, musiałby być to Taco Hemingway.
O projekcie Taconafide powiedziano i napisano już wszystko, zazwyczaj nie zostawiając na wspólnym projekcie Taco i Quebo suchej nitki. Swoje zdanie na ten temat wyraziłem kilka miesięcy temu, pisząc tak:
Ja się akurat cieszę, że kiedy w końcu polski rap znów zagościł na salonach, ma twarz Quebonafide i Taco Hemingwaya, a nie tych wszystkich Young Multich, Young Igich czy Żabsonów. Bo obaj na to zasłużyli, sukcesywnie budując swoją pozycję na scenie. Bo obaj są po prostu dobrymi raperami, czującymi i kochającymi tę muzykę, a nie typami, co przerzucili się na rap z grania w gry na YT, bo zwęszyli w tym szansę na sukces i trzepanie hajsu. I jeśli mainstreamowy rap w Polsce ma być utożsamiany z Taconafide, to ja mogę temu tylko przyklasnąć i stwierdzić: bardzo proszę.
O walorach artystycznych „Somy 0,5 mg” można i należy dyskutować, bo jak również wspominałem, album wybitny to na pewno jest. Ale już biorąc na tapet suche liczby (wyświetlenia na YT, sprzedane CD, streamingi, liczbę osób na koncertach), nie ulega wątpliwość, że to przedsięwzięcie – jak na polską, rapową skalę – bezprecedensowe. I chociażby za to należy się obu raperom szacunek.
O ile jednak Quebo na tym poprzestał i w 2018 roku nie wydał już nic więcej, popularny Fifi na Taconafide się dopiero rozpędzał, by w swoim stylu – czyli zupełnie znienacka, przy zerowej wcześniejszej promocji – latem zaatakować nas solowym albumem „Cafe Belga”, wzmocnionym dodatkowo EP-ką „Flagey”. Przy tej okazji znów wcieliłem się w rolę adwokata diabła, argumentując:
Mam wrażenie, że w tej całej dyskusji, to nie walory czysto artystyczne są tu najważniejsze. Że tu bardziej chodzi o to, żeby Filipowi, kolokwialnie mówiąc, doje*ać. Że ej, jak to, koleś ma hajs, fejm, dziewczynę-modelkę i jeszcze śmie narzekać, że mu źle?! W dupach się poprzewracało! Sorry, ale ja na taką krytykę się nie godzę. I zamierzam ją piętnować. Bo o ile nie ma nic w złego w wytykaniu muzycznych mankamentów, o tyle włażenie w czyjeś życie z buciorami i ocenianie, czy ktoś ma prawo do złego samopoczucia, czy też nie ma, jest grubym przegięciem i przekroczeniem nieprzekraczalnej granicy intymności każdego człowieka. Tyle.
I znów, „Cafe Belga” to nie album wybitny, ale na pewno też nie słaby. Mi osobiście przypadł do gustu i dość długo gościł w samochodowym odtwarzaczu (równie długo, a może i nawet dłużej gościła tam też „Flagey EP”). Reasumując: dostaliśmy od Taco w 2018 roku bijający kasowe rekordy projekt z Que, solidny longplay uzupełniony bardzo dobrą EP-ką plus kilka świetnych featuringów (m.in. u Rasmentalism i Bedoesa). Mało?
Zaskoczenia i zawody
Wiecie, tak naprawdę, to wcale nie cieszy mnie fakt, że znów piszę o tych samych MC’s, którzy regularnie goszczą na moim blogu. Serio, bardzo bym sobie życzył, żeby na łopatki rozłożył mnie jakiś inny raper, nagrywając wybitny, przełomowy album. Niestety, takich w 2018 roku nie uświadczyłem.
Co nie znaczy, że nic godnego uwagi na przestrzeni ostatnich miesięcy się nie wydarzyło. Wydarzyło się, i to sporo, udanych, ciekawych, po prostu dobrych płyt, których najzwyczajniej w świecie przyjemnie się słucha. Wśród nich jest kilka takich, co do których nie przypuszczałbym, że zakotwiczą w moich słuchawkach na dłużej. A jednak.
Jeśli chodzi o największe zaskoczenia kończącego się roku, typy mam dwa. Pierwszy to album „Patrzę, obserwuję” Kedyfa, który z miejsca awansował do grona moich ulubionych, tegorocznych LP. W kwietniu pisałem o nim tak:
Gdybym miał określić „Patrzę, obserwuję” jednym słowem, powiedziałbym, że to album dojrzały. Albo raczej dorosły. Ale to nie dorosłość w wydaniu – niczego nie ujmując, bo też sieknął znakomity materiał – Pivota z jego poukładanym, wyrugowanym z kaców życiem rodzinnym, jakie poznajemy na „Tacie Hemingwayu”. To dorosłość niestroniącego od używek, targanego rozterkami i stresem trzydziestokilkulatka, który z jednej strony to – owszem – czuły ojciec („i gdy to wydał, to chyba już mąż”), ale z drugiej – gość, który wciąż potrzebuje w życiu solidnej dawki adrenaliny („uzależniam się chyba od skaczącego ciśnienia”), który nie wylewa za kołnierz (i każdego poranka sprawdza, czy „jest już szklaną”) i którego nie urządza codzienna, wyzuta z namiętności rutyna w związku („ja chcę oszaleć przy tobie, z tobą, nie z wódą”).
Przyznam, że w ostatnich latach o Kedyfie trochę już zapomniałem, ale chłop w zasadzie sam jest sobie winny, bo znacznie ograniczył aktywność za mikrofonem. Ale gdy już tenże mikrofon odkurzył, to wrócił w naprawdę świetnym stylu. Jeśli przegapiliście ten krążek, radzę czym prędzej nadrobić zaległości.
Drugim gościem, którego w ostatnich latach słuchałem raczej sporadycznie i bez większej ekscytacji, jeszcze do całkiem niedawna był Borixon. Tymczasem popularny Rekin już w 2017 roku wydał bardzo dobry „Koktajl”, by w tym roku dołożyć do niego jeszcze lepszego „Mołotowa”.
Powiem tak, z każdym kolejnym singlem, wypuszczanym przed premierą, moja zajawka na ten materiał rosła w postępie geometrycznym. I gdy cały krążek w maju ujrzał światło dzienne, nie zawiodłem się ani o jotę. To album w zasadzie bez wad, dopracowany, spójny, wciągający, momentami chwytający za serducho („Nic”, „Co ostatnie, a co pierwsze”), a momentami wywołujący uśmiech („Weedbanger”).
Okazuje się, że to właśnie BRX najlepiej z całej rapowej starej gwardii czuje newschool. Gdyby jeszcze niedawno ktoś mi powiedział, że w 2018 roku będę jarał się rapem Borygo, pewnie popukałbym się w czoło. Tymczasem „Mołotow” to zdecydowanie jedna z moich ulubionych tegorocznych płyt. Szacunek.
Z kilkoma innymi albumami miałem z kolei na odwrót. Spodziewałem się, kolokwialnie rzecz ujmując, srogiego rozpie*dolu, tymczasem dostałem płyty niezłe, poprawne, ale – niestety – nic ponad to. Myślę tu przede wszystkim o albumie „Rapersampler” Mesa, z którym – jak już wspominałem na blogu – mam problem.
Mesiwo to niegdyś mój absolutny numer jeden w Polsce, którego kolejne płyty – bez wyjątku – z miejsca lądowały na szczycie corocznych podsumowań. Od kilku lat do nowych wydawnictw Typa podchodzę jednak bez nadmiernego entuzjazmu i ten entuzjazm pozostaje na niezbyt wygórowanym poziomie także już po odsłuchu. Tak było i tym razem. Zresztą przypomnę swoje słowa z marca:
Owszem, „Rapersampler” to bardzo dobry krążek, po raz kolejny udowadniający, że jeśli chodzi o wszechstronność, szeroki wachlarz flow (posłuchajcie chociażby, co wyprawia się w „Rudym Kurniawanie”) i muzykalność, Mes nie ma sobie w tym kraju równych. Cóż z tego, skoro podczas trwającego ponad godzinę seansu z tą płytą ledwie kilkukrotnie poczułem ciarki (to mój osobisty detektor muzyki wrzynającej się głęboko pod skórę i wzbudzającej u mnie największe emocje) i uśmiechnąłem się pod nosem, mrucząc „nooo, to jest to!”. Na pewno tak było przy „Kulach z bukszpanu”, które swoim wspominkowym klimatem bardzo przypominają mi „Głód zwycięstwa”, czyli mój ulubiony track z „Kandydatów na szaleńców”. Tak było też przy „Zimie”, brzmieniowo jakby żywcem wyjętej ze „Spalonych innym słońcem”, przy flexxipowym „Jeszcze” i przy niepokojącym, przyprawiającym o dreszcze „Nie bujaj się na krześle”. Reszta kawałków pozostawiła mnie dość obojętnym (no, może jeszcze „P1ĘTR0” wykluczyłbym z tego grona). Fajnie brzmią, Mes fajnie rapuje, ale nic więcej.
No właśnie, nic więcej ponad to, że Piotrek nadal – jeśli chodzi stricte o umiejętności czy flow – lewituje na poziomie nieosiągalnym dla reszty sceny. Ktoś zapyta: czego chcieć więcej? Jeśli o mnie chodzi, potrzebuję, by muzyka wywoływała u mnie szybsze bicie serca i nie pozostawiała obojętnym. Kiedyś przy Mesie to był standard, dziś coraz rzadszy wyjątek.
Niemal identyczna relacja łączy mnie z Dwoma Sławami (jak ulał pasuje tu status żywcem wyjęty z portalu Marka Z., czyli „to skomplikowane”). Kiedyś pałałem do nich czystym uwielbieniem, graniczącym z psychofaństwem, o czym najlepiej świadczy mój tekst sprzed niemal 4 lat, w którym pisałem tak:
Bez kitu, uwielbiam tych gości. Są tak oryginalni, tak zabawni w niewymuszony i inteligenty sposób (o czym świadczą nie tylko ich numery, ale też przyprawiające o zerwanie boków wywiady albo nawet autowywiady), a przy tym wszystkim to naprawdę bardzo dobrzy MC’s. Nie będę im życzył sukcesów na rapowej scenie i tłumu fanów na FB, bo oni pewnie i tak mają fejm głęboko w dupie i mam wrażenie, że nawet im niespecjalnie zależy na dotarciu do szerszego grona słuchaczy. Ale ich kolejne płyty będę kupował w ciemno. A takich raperów, co do których jestem przekonany, że mnie nie zawiodą, jest w naszym kraju niewielu.
Cóż, myliłem się. Przede wszystkim co do fejmu, którego wtedy nie mieli prawie w ogóle, a dziś mogliby nim obdzielić kilku innych raperów i jeszcze by sporo zostało (to akurat pomyłka z gatunku tych przyjemnych, bo panowie naprawdę zasłużyli sobie na taką popularność). Gorzej, że myliłem się też w kwestii potencjalnego zawodu. Może inaczej, nie to, że ich nowe płyty są zawodem samym w sobie, bo obiektywnie rzecz biorąc, niczego im nie brakuje, a Astek i Rado z każdym kolejnym krążkiem notują progres.
To sytuacja – wypisz, wymaluj – jak z Mesem. Muzyka Sławów po prostu przestała mnie ruszać. Słucham płyty, doceniam kunszt, uśmiecham się parę razy pod nosem i… już do niej nie wracam. A kiedyś potrafiłem ich albumy katować na nieustannym „ripicie”. Szkoda, że tak się stało, bo dalej darzę chłopaków ogromną sympatią, a ich autowywiady to niezmiennie petardy.
Odkrycia i powroty
Jeśli śledzicie mój fanpage, wiecie, że lubię sobie czasem ponarzekać na młodych polskich MC’s. Że wtórni, że bezrefleksyjnie kopiują wzorce zza oceanu, że za grosz nie mają charyzmy i oryginalności. Na szczęście nie wszystkich nowofalowych raperów to dotyczy.
Przyznaję, nie sprawdzam każdej nowej płyty, która wychodzi na światło dzienne, ale staram się – jak to się ładnie mówi, z dziennikarskiego obowiązku – przesłuchiwać przynajmniej te głośniejsze premiery. Dlatego sprawdziłem i nowego Żabsona, i Young Igiego, i Beteo, i Young Multiego. Skupię się jednak na tych, przy których zostałem na dłużej niż jeden odsłuch.
Na pewno ciekawymi zawodnikami są Frosti Rege i Szpaku, zgrabnie łączący nowoszkolne brzmienia z ulicznym sznytem. Obaj wydali bardzo porządne albumy (odpowiednio „Young Midas” i „Atypowy”) i zaliczyli po co najmniej kilka niezwykle udanych gościnnych występów. Warto też obserwować gościa o cokolwiek dziwacznej ksywce Jan-rapowanie, bo bardzo fajnie się rozwija, a tegoroczna „N∅CNA ZMjANA” zagościła w moich głośnikach na dłuższy czas.
Moje najnowsze i chyba jednocześnie największe w tym roku odkrycie to jednak niejaki schafter, którego jeszcze do zeszłego tygodnia kojarzyłem jedynie z letnim hitem „DVD”, nagranym w duecie z mlodymskinym. Tymczasem okazuje się, że ten młokos ma na koncie kilka innych, bardzo fajnych numerów, które zebrał w całość jako „hors d’oeuvre”. I mam nadzieję, że zgodnie z francuskojęzyczną nazwą, to tylko przedsmak tego, co zaserwuje nam na pełnoprawnym debiucie.
Krótko: dawno nie słyszałem tak świeżego, oryginalnego i przesiąkniętego zupełnie odrębnym stylem materiału w polskiej muzyce. A zważywszy, że gość ma 15 lat i jest totalnym self-made manem, bo oprócz rapowania, sam robi bity i tworzy wizualizacje do klipów, wróżę mu naprawdę dużą karierę. Wspomnicie moje słowa za kilka lat.
Osobny akapit należy się też Bedoesowi. To facet, którego na początku 2017 roku, chwilę po premierze jego debiutanckiego albumu „Aby śmierć miała znaczenie”, dość kategorycznie potępiłem w czambuł. Od tamtego czasu Borek przebył jednak długą drogę, zaliczając po drodze kilka wywrotek (z najboleśniejszą w trakcie pamiętnego koncertu w warszawskiej Stodole na czele), by ostatecznie wypracować własny styl i doszlifować warsztat.
I dziś, niedługo po wydaniu „Kwiatu polskiej młodzieży”, uczciwie mogę przyznać, że zbyt szybko i niesprawiedliwie go osądziłem. Chłopak dojrzał, okrzepł i najzwyczajniej w świecie trochę zmądrzał. A przede wszystkim, ma coś do powiedzenia na trackach (czego brakuje większości MC’s w jego wieku) i potrafi ubierać swoje myśli w zgrabne, przesycone emocjami (owszem, czasem zbyt radykalnymi i przerysowanymi) wersy. Będę go bacznie obserwował, bo papiery na robienie dobrego rapu Bedi na pewno ma.
Jeśli chodzi o zajawiane w śródtytule powroty, to w zasadzie miałem na myśli jeden. I to nawet nie do końca powrót, a raczej powrocik. Rzecz się tyczy niejakiego Pawła z Ursynowa, którego bardziej możecie kojarzyć z ksywką Pezet. Po długim okresie niemal zerowej aktywności, warszawiak w drugiej połowie roku znacznie zintensyfikował liczbę wypuszczanych przez siebie numerów. Fakt, większość z nich została nagrana na potrzeby rozmaitych kampanii reklamowych (w tym m.in. w ramach Projektu Tymczasem, o którym więcej poniżej, a także dla Ballantine’sa i Netfliksa), ale co z tego, skoro to bez wyjątku kosy okrutne?
Dokładając do tego kilka naprawdę fajnych featuringów (m.in. u Hemp Gru i Włodiego), dostajemy całkiem pokaźny zbiór nowych zwrotek Pezeta. Dobitnie pokazujących, że to gość, który nadal ma więcej charyzmy i skillsów niż większość sceny razem wzięta. I dlatego mam wielką nadzieję, że zanim całkiem odejdzie na muzyczną emeryturę, da swoim fanom choć jeszcze jeden, normalny album. Albo chociaż EP-kę. #PawełMusisz!
Gdzie ci producenci?
Na koniec słów kilka o producentach. W tym momencie faworytów jest dwóch. Steez, który nie dość, że z każdym kolejnym wydawnictwem sygnowanym nazwą tworzonego z Oskarem duetu PRO8L3M, przenosi swój muzyczny lot na coraz to wyższy poziom (czego najlepszym przykładem jest znakomity, tegoroczny „Ground Zero Mixtape”), to na dodatek każdy projekt, w którym macza palce czy – mówiąc ładniej – dokłada swój „golden touch”, zyskuje unikatowy charakter.
Weźmy choćby wspomniany Projekt Tymczasem, czyli akcję marketingową EB, do której marka zaprosiła czołowych, polskich raperów, a pieczę nad całym przedsięwzięciem, zwieńczonym nietuzinkowym spektaklem na deskach krakowskiego teatru im. Juliusza Słowackiego, powierzyła właśnie Steezowi. Wyszło świetnie. To bodajże najlepszy do tej pory w naszym kraju mariaż reklamy z hip-hopem, nieepatujący logiem sponsora i zrobiony ze smakiem. Już nie mówiąc o klipie do numeru Sokoła, który z miejsca stał się ikoniczny.
Drugi z bitmejkerów, którzy nie zawodzą nigdy i stale rozwijają swój warsztat, to Soulpete. Człowiek-instytucja na naszej scenie, na którego bitach świetnie odnajdują się i mikrofonowi wyjadacze z USA (jak choćby Hezekiah na tegorocznym „Raw Road”), i rodzimi nawijacze, o stylówkach tak rożnych jak choćby Bonson, LaikIke1 czy Te-Tris. Z każdym z wymienionych Pete nagrał w 2018 roku EP-kę. Bardzo dobrą EP-kę.
Nie można też nie wspomnieć o rzeczy absolutnie wyjątkowej, jeśli chodzi o rodzimy bitmejking. W październiku Falcon1 i DJ Kebs, dwóch uznanych przedstawicieli sceny turntablismowej, wypuściło „Elementarz”, czyli jak mówią sami autorzy, historię o samplach, które ukształtowały polski hip-hop.
– Dokonaliśmy selekcji najważniejszych dla nas sampli z polskich rap klasyków z pionierskich lat, po czym zebraliśmy i zmiksowaliśmy je w całość. Naszym głównym założeniem było opowiedzenie historii o początkach polskiego hip-hopu, stąd mix ma zdecydowanie bardziej formę słuchowiska. Oczywiście jednak nie bylibyśmy sobą, gdyby nie znalazły się na nim skreczowanie i beat-juggling. W niektórych przypadkach zrekonstruowaliśmy nawet sekwencje pociętych sampli, używając do tego gramofonów, a nie samplerów. Proces nagrywania to wiele wieczornych sesji, które minęły nam nie tylko na rejestracji materiału, ale przede wszystkim na diggowaniu muzyki i szukaniu ciekawych połączeń. Włożyliśmy w to trochę serca i mamy nadzieje, że to usłyszycie – pisał na swoim Facebooku Falcon1.
Powiem tak: frajda ze słuchania i odgadywania, w jakim klasycznym, rapowym numerze pojawił się dany sampel, jest przepyszna. To pozycja obowiązkowa dla wszystkich, którzy mianują się fanami polskiego hip-hopu. I tyle.
Tylko Dobre Rapy x Tidal
A poniżej obiecana playlista z najmocniejszymi numerami Anno Domini 2018. Od Bonsona do Pioruna (sztywniutko!). Prawie 60 tracków, blisko 3,5 godziny tylko dobrego rapu. Enjoy!
„Serio, bardzo bym sobie życzył, żeby na łopatki rozłożył mnie jakiś inny raper, nagrywając wybitny, przełomowy
album. ”
Mnie w tym roku rozłożył Sarius. 2k17 był w jego wykonaniu naprawdę świetny. Od tego roku zacząłem być jego fanem. Mimo to zaskoczył mnie podwójnie. Preorder kupiony w ciemno. Wierzyłem, że będzie dobra, ale przeskoczyć Antihype? Serio? Albumem rapera, którego wcześniej nie słuchałem, aczkolwiek sprawdzałem pojedyncze kawałki jest Atypowy. Z obydwu płyt wylewają się emocje. Nie męczą mnie, nie nudzą. Tego czegoś wymagam od muzyki.
Tu się zgadzam, Sarius to też jeden z moich ulubionych polskich raperów, choć niekoniecznie podoba mi się obrany przez niego pomysł na promocję swojej osoby w social media i niektóre dość kontrowersyjne zachowania;) Natomiast jeśli chodzi o samą muzykę, to jak najbardziej trzyma poziom. Chociaż dla mnie jego opus magnum to wciąż album „I żyli krótko i szczęśliwie”, o którym szerzej pisałem tu: http://www.tylkodobrerapy.pl/sarius-i-zyli-krotko-i-szczesliwie-recenzja/