Przyznam się bez bicia – tak, jak trzymałem kciuki za Taco Hemingwaya od samego początku, tak po oszałamiającej i błyskawicznej karierze, jaką zrobił w kilka miesięcy, po których nagle zapadł się pod ziemię, miałem obawy, że okaże się gwiazdą jednego sezonu, a rzesze fanów bardzo szybko znajdą nowego idola.
Na szczęście wszystko wskazuje na to, że się myliłem. Najpierw – na początku lipca – dostaliśmy „Deszcz na betonie”, czyli pierwszy singiel zwiastujący debiutancki longplay „Marmur”, który ma pojawić się jesienią. Kawałek kończy się słowami „teraz muszę uciekać, do zobaczenia na wosku”. Byłem przekonany, jak zapewne większość słuchaczy, że w ten sposób raper zapowiada winylowe wydanie LP.
I tu znów się pomyliłem. Bo kilka dni temu, zupełnie nieoczekiwanie, dostaliśmy EP-kę „Wosk”. Promocja polegająca na absolutnym braku promocji (kłania się casus „Untitled Unmastered” Kendricka Lamara czy „Lemonade” Beyonce) okazała się strzałem w dziesiątkę. Przegrzane serwery, rozgrzani do czerwoności fani i facebookowe tablice zalane linkami do YouTube’a z nowymi utworami Taco. W ten wtorkowy wieczór nie było innego tematu w polskim internecie. Pisały o nim nie tylko branżowe portale, ale też mainstreamowe media, nawet takie, których nigdy bym o to nie podejrzewał.
Lubicie Taco? Mamy dla was wspaniałą wiadomość na koniec dnia
Opublikowany przez ELLE Polska na 26 lipca 2016
Wiele hałasu o nic? Bynajmniej. To żadna tam wprawka przed nadchodzącym wielkimi krokami albumem czy odrzuty, które nie weszły na płytę, tylko dopracowane, wciągające i po prostu bardzo dobre wydawnictwo.
Trzecia EP-ka w karierze jest jednocześnie najbardziej osobistą w dorobku Taco. Po konceptualnym, fabularyzowanym „Trójkącie Warszawskim” i ukierunkowanej na diagnozę pokolenia dwudziestokilkuletnich Polaków „Umowie o Dzieło”, na „Wosku” raper skupia się na samym sobie.
Oczywiście są też, znane z poprzednich wydawnictw, celne i nieco złośliwe spostrzeżenia na temat prekariatu („Jestem głosem pokolenia, które nie ma nic do powiedzenia, mimo to relacjonuje wszystko, wszystkie posiedzenia, każde wyjście, kino, szybkie piwo, jeszcze szybszą miłość, za tą szybką zbitą krążą oczy jak po osi Ziemia”), ale jest ich tu zdecydowanie mniej niż wcześniej.
Raper zabiera nas w podróż przez kilka ostatnich miesięcy swojego życia, spędzonych w Warszawie, ale też w Brukseli czy Trójmieście. Zwierza się ze swoich pragnień („Me marzenia ciągle takie jak przedtem, skromne lokum, używany wóz o małym przebiegu, już nieprawdą jest, że chciałbym mieć 6 zer, chyba lepiej było zanim świętowałem ćwierć wieku”) i obaw („Przyszłość jest niepewna, na wszelki wypadek nie mam żadnych planów”).
Mówi o uczuciach, wplatając w to charakterystyczne dla siebie odniesienia do popkultury („Dzisiaj pierwsza konwersacja, lecz się znamy jakiś rok, rozglądałem się w Trójmieście, by zawiesić na kimś wzrok, byłem jeszcze w tamtym związku, myśląc: what the fuck is up? Ale było, minęło, nie przewija się do tyłu video, tamte panie są jak YouTube, a ty w stylu Vimeo, jesteś posągiem z marmuru, a tamte z tyłu Ikeą, zdarza mi się zastanawiać, kiedy dasz dyla, dam ci spać teraz, ty mi kiedyś dasz syna”).
Jest świadom sukcesu, jaki osiągnął, ale wciąż twardo stąpa po Ziemi i zdaje sobie sprawę, że łaska słuchacza na pstrym koniu jeździ („korzystając z tej okazji podziękuję fanom, to dla Was siedzę nocą i modyfikuję kanon”). Wie też, że ten sukces ma gorzki posmak i czasem przynosi benefity, których wcale nie oczekiwał („póki co mi parę marek daje dziwne prezenty, chyba chcą, bym otagował im te Insty i Fejsy, parę ładnych piosenkarek chce, bym pisał im teksty, wolę jednak lecieć sam, kłaść na bitach te wersy”). Czyżby to delikatny pstryczek w nos pewnej sieci supermarketów?
Zresztą całe, kończące EP-kę „Koła” (z subtelnym, ale dodającym utworowi smaczku gościnnym udziałem Dawida Podsiadły) traktuje ze sporą dozą goryczy o materialnym aspektach popularności („czasem gdy zasypiam, mam wrażenie, że już leżę w trumnie, staram się udawać, że się mężnie czuję, pod czupryną dziwny strach się niebezpiecznie snuje, mama pyta, czy chcę jakiś przelew, mówię: nie, dziękuję”).
O tym, jak bardzo Taco oderwany jest od hip-hopowego poletka (co wychodzi mu tylko na dobre) i w zasadzie – poza samą formą ekspresji – nie ma z nim wspólnego, świadczy choćby jego własna deklaracja: „Nie chcę być nowym 2Pac’iem, chcę być nową Nosowską”. Który inny polski MC byłby skory do takich wyznań? Chyba tylko Mes, który już dawno przerósł rapową scenę i stał się Muzykiem przez duże M, nie bojącym się odważnych kolaboracji i przełamywania tabu.
Nie da się też nie zauważyć progresu, jaki Filip Szcześniak wykonał od zeszłego roku. Jest znacznie bardziej zaawansowany technicznie, ma mocniejszy głos, rapuje zdecydowanie pewniej. Jasne, wciąż żaden z niego wirtuoz flow, ale od tego typu wygibasów mamy na scenie innych. Na „Wosku” to wciąż ten sam Fifi, który zawładnął sercami fanów w 2015 roku. Z tym, że lepszy.
Lepsze są też bity. Więcej tu elektroniki, trapu, nowoczesnych brzmień. Strzałem w dziesiątkę było powierzenie produkcji nie tylko Rumakowi, ale też Borucciemu (który wcześniej wyprodukował dla Taco „+4822” na „Umowie o dzieło”). Obaj bitmejkerzy spisali się na medal. Słychać inspiracje rapem zza oceanu (jak już zauważyła część słuchaczy, zwłaszcza Drake’iem i zwłaszcza w utworze „Wiatr”), ale wszystko robione jest z umiarem i smakiem.
Jeśli na „Marmurze” Taco Hemingway utrzyma formę z EP-ki i rozwinie wachlarz tematów (co innego przykuć słuchacza do głośnika na sześć, a co innego na np. 14 kawałków), o poziom jego debiutanckiego longplaya możemy być spokojni.
EP-kę „Wosk” możecie pobrać na oficjalnej stronie Taco Hemingwaya. Warto!