Na polskiej scenie dzieje się ostatnio tyle, że album „Patrzę, obserwuję” mógł wam umknąć. A nie powinien. Bo Kedyf to kolejna z legend podziemia, powracająca po dłuższej przerwie z nowym wydawnictwem, które z jednej strony zupełnie nie goni za najnowszymi trendami, a z drugiej – absolutnie nie trąci myszką. Dla mnie bomba.
Pamiętacie, jak na początku marca – po dwóch pierwszych singlach – pisałem, że album Kedyfa „Patrzę, obserwuję”, schowany nieco w cieniu głośnych premier z ostatnich tygodni (jak choćby Mesa, PRO8L3M-u, Dwóch Sławów czy Taconafide), może okazać się najciekawszym z nowych materiałów? Cóż… fajnie jest mieć rację.
Może nie jest to, obiektywnie rzecz biorąc, najlepsza z wyżej wymienionych płyt, ale na pewno to krążek, który najmocniej do mnie trafił, który pozostanie ze mną najdłużej i który – po prostu – najbardziej mi się podoba. Ale nim o samym longplayu, cofnijmy się do 2005 roku.
Wówczas – jak pewnie większość starszych datą słuchaczy polskiego rapu – z Kedyfem zetknąłem się po raz pierwszy. Było to, gdy Smarki Smark na „Najebawszy EP” rapował pamiętne wersy: „Wódkę? Jak wódkę, to u Kedyfa nabądź, rapera, który w spożywczaku zdycha za ladą”. Zresztą słubicki MC pojawia się tam również osobiście, razem ze swoim składem Smagalaz, w „Kawałku o niczym konkretnym”, czyli swoistym coverze (czy raczej follow-upie) „Dźwięków stereo” Stereofonii z producenckiego klasyka DJ-a 600V.
Od tego czasu minęło kilkanaście lat, podczas których o Kedyfie było raczej cicho. Jasne, nie zniknął zupełnie ze sceny, co jakiś czas mogliśmy go usłyszeć czy to w numerach Smagalaz, czy to na świetnym Starszym Bracie, czy to w solowych kawałkach. Na przełomie 2009 i 2010 roku słubiczanin wydał nawet pełnoprawny, sygnowany własną ksywką album „Nie mogę narzekać” na bitach Expe. Niemniej jednak w ostatnim czasie Ked tylko sporadycznie pojawiał się gościnnie u różnych raperów (m.in. na albumie „Znany i lubiany” Bonsona, gdzie zaliczył mocną zwrotkę w „Nic nowego”).
Dlatego, przyznam uczciwie, zdążyłem już trochę o nim zapomnieć, chociaż zawsze bardzo ceniłem jego rap. Dość powiedzieć, że mimo iż zarówno w Smagalaz (Abel), jak i w Starszym Bracie (Zkibwoy) pierwsze skrzypce grali inni zawodnicy, to zwrotki Kedyfa, jego charakterystyczny głos i flow, siadały mi najbardziej. Stąd też szczerze się ucieszyłem na wieść o jego nowym, solowym wydawnictwie, zwłaszcza, że dwa pierwsze single, czyli „Dzik (intro)” i „Może?” narobiły sporego apetytu.
Na tyle dużego, że bez wahania zamówiłem u Kedyfa płytę. A, muszę dodać, że obecnie fizyczne cedeki kupuję już z rzadka (częściej inwestuję w winyle, a większości płyt słucham na platformach streamingowych). CD zamawiam zazwyczaj, gdy album wydaje artysta, którego bardzo cenię i którego albumy kupuję w ciemno (vide Mes czy Bonson), albo gdy jakiś longplay szczególnie mocno mi się podoba. Tu wystarczył impuls, ciarki na plecach podczas słuchania „Może?” i cyk, poszło.
Od kilku dni krążek hula już w moim aucie. I jest naprawdę świetnie. Gdybym miał określić „Patrzę, obserwuję” jednym słowem, powiedziałbym, że to album dojrzały. Albo raczej dorosły. Ale to nie dorosłość w wydaniu – niczego nie ujmując, bo też sieknął znakomity materiał – Pivota z jego poukładanym, wyrugowanym z kaców życiem rodzinnym, jakie poznajemy na „Tacie Hemingwayu”. To dorosłość niestroniącego od używek, targanego rozterkami i stresem trzydziestokilkulatka, który z jednej strony to – owszem – czuły ojciec („i gdy to wydał, to chyba już mąż”), ale z drugiej – gość, który wciąż potrzebuje w życiu solidnej dawki adrenaliny („uzależniam się chyba od skaczącego ciśnienia”), który nie wylewa za kołnierz (i każdego poranka sprawdza, czy „jest już szklaną”) i którego nie urządza codzienna, wyzuta z namiętności rutyna w związku („ja chcę oszaleć przy tobie, z tobą, nie z wódą”).
To gość, który nie stracił pazura, nie podtatusiał, wciąż potrafi czerpać radość z życia i drobnych przyjemności („wrzucę tłusty bekon, niech skwierczy, humorki przejdą jak przed pierwszym”). Gość, który już ogarnia życie i wie, co to kredyt, ale też gość, którego męczą dawne demony i który nie stłumił w sobie młodzieńczego ognia.
Kedyf najjaśniej świeci, gdy rapuje o rzeczach bliskich sercu. Jak we wspominanym tu już, najlepszym na płycie „Może?”. Chyba jeszcze nie słyszałem w polskim rapie tak niebanalnego, poruszającego kawałka o miłości. Ale miłości nie, że motyle w brzuchu i trzymanie się za rączki, tylko miłości już wyblakłej, pozbawionej żaru. Miłości, jakiej wokół mnóstwo. Kto z was nie zna pary, która niby żyje razem, a tak naprawdę żyje obok siebie („powiedz, nie mówił ci od dawna, że… w ogóle nie ma o czym mówić, to już od dawna wiesz”)? Takiej, gdzie partnerzy, choć są ze sobą kilka lat, zupełnie się nie znają, a mistyczna „chemia” już dawno się ulotniła. A przecież, „może wystarczyłoby dostrzec jej piękno? W porę spostrzec, kiedy nogi jej miękną?”.
Nie wiem, czy to kwestia zbliżonego wieku, czy podobnych oczekiwań wobec życia, ale rap Kedyfa trafia do mnie jak rzadko który. A jeśli dołożymy do tego nienaganną technikę, intrygujący głos, bardzo dobre bity od może niespecjalnie znanych, ale na pewno utalentowanych producentów (tu zwracam szczególną uwagę na bitmejkera o ksywce Touek, który właśnie wydał debiutancki album „Holotropic”) i porządne gościnne zwrotki, w zasadzie nie ma się do czego przyczepić. Zresztą, zupełnie nie miałem takiego zamiaru. Kedyf to bowiem kolejna z legend polskiego undergroundu ubiegłej dekady (choćby po Reno), powracająca po dłuższej przerwie z nowym wydawnictwem, które z jednej strony zupełnie nie goni za najnowszymi trendami, a z drugiej – absolutnie nie trąci myszką.
„Patrzę, obserwuję” to album, jakiego bardzo mi brakowało. Album kameralny, dojrzały, wypełniony ciekawymi spostrzeżeniami, w prosty, ale i zaskakujący sposób mówiący o sprawach najważniejszych, świetnie zarapowany i równie dobrze wyprodukowany. Album, do którego chce się wracać. Jestem pewny, że szybko mi się nie znudzi. A nawet jeśli w końcu się znudzi i odstawię go na jakiś czas, to gdy sięgnę po niego ponownie, będzie podobał mi się jeszcze bardziej. A to zaiste rzadkość. Cóż mogę dodać… Ked, czapki z głów, czekam na więcej!