Jeśli spodziewaliście się rzeczowej, konkretnej i zachowującej pozory obiektywności recenzji nowego albumu Tego Typa Mesa, sorry, nie ten adres. Tym razem będzie mocno osobiście i bardzo subiektywnie. Bo do twórczości warszawskiego MC bez emocji i na chłodno podchodzić nie potrafię.

Pamiętam czasy, gdy z wypiekami na twarzy i drżącymi rękoma wkładałem do odtwarzacza CD kolejną, nową płytę Mesa. Zagorzałym fanem byłem już od czasów Flexxipu („Fach” to do dziś dla mnie jeden z najlepszych albumów, jakie na świat wydał polski rap), a potem – wraz z każdym następnym wydawnictwem sygnowanym ksywką warszawianina – tylko utwierdzałem się w przekonaniu, że to mój absolutny nr 1 wśród rodzimych MC’s. Apogeum przypadło jakoś na lata 2008-2011, czyli okres od drugiego longplaya 2cztery7, przez „Zamach na przeciętność” aż do „Kandydatów na szaleńców” włącznie –  w tym czasie bezkrytycznie przyjmowałem wszystko, co wychodziło spod pióra i mikrofonu Tego Typa, a jakakolwiek próba dyskusji na temat poziomu jego twórczości (lub, o zgrozo, krytyki), spotykała się u mnie z prychnięciem, sugerującym adwersarzowi, że ch*ja się zna na rapie.

Cóż, dziś wygląda to nieco inaczej. Może to kwestia wieku, może dojrzałości jako słuchacza, a może jeszcze czegoś innego, ale najzwyczajniej w świecie nie potrafię już tak zajarać się numerami Mesa jak jeszcze kilka lat temu. Owszem, doceniam kunszt, ciągłe dążenie do progresu, mistrzowskie operowanie słowem i flow, wyszukiwanie niebanalnych i nieoklepanych tematów czy stale poprawiające się umiejętności wokalne. I nadal, jeśli ktoś zapyta mnie o najlepszego rapera w Polsce, odpowiem bez wahania: Mes. Ale już na pewno nie ulubionego. Po prostu, muzyka Piotrka nie trafia do mnie z taką mocą, jak choćby wtedy:

Takie refleksje naszły mnie podczas odsłuchu najnowszej płyty Typa – „Rapersampler”. O ile „AŁA.” było albumem przekombinowanym, przeintelektualizowanym i trudnym w odbiorze, o tyle nowy krążek nie powiela wad poprzednika. Ba, jest wręcz jego przeciwieństwem. Proste, bardzo melodyjne i wpadające w ucho bity, stworzone za pomocą dwóch samplerów, gramofonu i trzech klawiszy (to pierwszy longplay Typa wyprodukowany w całości przez niego samego), bardziej przystępne i mocno autobiograficzne teksty (zresztą sam Mes w jednym z utworów rapuje „poprzednia płyta to mój zbiór tego, co boli/co ważne, ta będzie zbiorem paraboli okolic doraźnych”) i niemal całkowity brak gości (nie licząc będącego w znakomitej formie Emila Blefa, jak zwykle dającego radę na talkboxie Głośnego oraz świetnych żeńskich wokali – Justyna Święs, chapeau bas!). To wszystko wskazuje na zwrot z kierunku „Mes-artysta” ponownie w stronę „Mes-raper”.

I owszem, „Rapersampler” to bardzo dobry krążek, po raz kolejny udowadniający, że jeśli chodzi o wszechstronność, szeroki wachlarz flow (posłuchajcie chociażby, co wyprawia się w „Rudym Kurniawanie”) i muzykalność, Mes nie ma sobie w tym kraju równych. Cóż z tego, skoro podczas trwającego ponad godzinę seansu z tą płytą ledwie kilkukrotnie poczułem ciarki (to mój osobisty detektor muzyki wrzynającej się głęboko pod skórę i wzbudzającej u mnie największe emocje) i uśmiechnąłem się pod nosem, mrucząc „nooo, to jest to!”. Na pewno tak było przy „Kulach z bukszpanu”, które swoim wspominkowym klimatem bardzo przypominają mi „Głód zwycięstwa”, czyli mój ulubiony track z „Kandydatów na szaleńców”. Tak było też przy „Zimie”, brzmieniowo jakby żywcem wyjętej ze „Spalonych innym słońcem”, przy flexxipowym „Jeszcze” i przy niepokojącym, przyprawiającym o dreszcze „Nie bujaj się na krześle”. Reszta kawałków pozostawiła mnie dość obojętnym (no, może jeszcze „P1ĘTR0” wykluczyłbym z tego grona). Fajnie brzmią, Mes fajnie rapuje, ale nic więcej.

Zacząłem się zastanawiać, czy może po prostu nie zmieniły się moje gusta i już w ogóle twórczość Mesa do mnie nie trafia. Zaraz po odsłuchu „Raperasamplera” przesłuchałem więc starsze albumy Piotrka. I jednak nie, „Alkopoligamia: zapiski typa”, „Zamach na przeciętność” czy „Kandydaci na szaleńców” wciąż mają tę moc i wciąż silnie na mnie oddziałują. Gdzieś więc po drodze musieliśmy się z Mesem rozminąć. Jako że jesteśmy niemal rówieśnikami, zawsze dość mocno utożsamiałem się z jego wersami (nie, żeby nasze życiorysy naznaczone były podobnymi doświadczeniami, ale jednak mimo wszystko numery Typa były mi bliskie), teraz już praktycznie tego nie czuję. Zresztą po przywołanych wyżej moich ulubionych trackach z najnowszego LP widać, że niemal każdy z nich przypominał mi jakiś wycinek wcześniejszej twórczości warszawianina. Twórczości, z którą byłem emocjonalnie związany, która towarzyszyła mi na różnych etapach życia i z którą mam związane rozmaite wspomnienia.

Dziś dużo bardziej przemawia do mnie taki Bonson, młodszy ode mnie o ładnych parę lat, którego numery są naszpikowane emocjami i który rapując chwyta z całej siły za gardło i serce. A Mes? Mes, jeśli chodzi o skille czy muzyczną wyobraźnię, pozostaje graczem wyprzedzającym resztę sceny o kilka długości. Z tym, że nie tylko w rapie, ale generalnie w muzyce, od umiejętności i warsztatu często ważniejsze jest to, czy wywołuje u słuchacza szybsze bicie serca. A obecnie słuchając Mesa puls przyśpiesza mi bardzo sporadycznie. Nie to co kiedyś, gdzie choćby podczas poniższego utworu, byłem bliski zawału. Co to były za emocje!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *